Big Dipper, browar Twigg. Trzecie piwo z rzeczonego browaru, jakie było mi dane wypić. I cholera najgorsze z tej trójki. Ich ESB i Spruce Ale, były może nie genialne, ale bardzo dobre. Dzisiejszy Milk Chocolate Stout, niestety dupy nie urywa, co gorsze totalna klapa, w kibel.
Być może natrafiłem na trefną warkę, albo po prostu zepsute piwo. Spodziewałem się po opisie, gęstego, mlecznego słodko-gorzkiego Stouta, a dostałem kwas. Tak więc od początku.
Kolor ciemno brązowy, pianka prawie zerowa (wtf?) Przypomina bardziej piankę z coca-coli, niż ze Stouta - jest i nagle jej nie ma.
W zapachu w sumie dość neutralne. Trochę czekoladki, lekka mleczność (maślana?) i kawa. Także po powąchaniu jest jeszcze dobrze.
Po wzięciu pierwszego łyka osłupiałem. Zębami poszczękałem i zakląłem. Kwaśne. To pierwsze co można powiedzieć po pierwszym posmakowaniu. Później da się odnaleźć mleczną czekoladę ale znowu przykrytą jakimś kwasem. Chuj wie, czy to wada, czy zepsute. Być możeeeeee, że to przez słód pszeniczny, trochę go tu jest, może drożdże. W tej kwaskowatości pojawiają się pod koniec lekkie nuty jakiś niedojrzałych owoców.
Tak czy siak, wielki zawód. Bez porównania z angielskim czekoladowym Stoutem -> KLIK.
Piwo jest mocno nagazowane, przez co szczypie w język. I "nie smakuje jak pachnie".
P.S. Gdzieś w otchłani internetu przewinął mi się komentarz do tego piwa: "do poprawy". Zgadzam się. Następne warki może już temat uciągną. Liczę na to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz